0

Nowy rok-nowy blog !

Zapraszam wszystkich na nowego bloga :

http://sayyes-us.blogspot.com/

Ciężko nadrobić cały rok niepisania, zatem wraz z początkiem nowego roku zapraszam na nowego bloga, gdzie na bieżąco będę pisać nieco więcej, niż tylko o życiu au-pair w USA.

Serdecznie zapraszam i życzę pomyślności w nowym roku!

Bloga oczywiście nie usuwam, myślę, że niektóre posty mogą okazać się przydatne dla obecnych bądź planujących swój wyjazd au-pair !

P.
6

lutowy misz-masz ! / urodziny!

Tak, narzekałam, że wyjeżdżają, piszą, a potem nie dają znaku życia. Narzekałam. A teraz co robię ?
Żeby była jasność, bloga z przyzwyczajenia odwiedzam regularnie raz dziennie przynajmniej, zaglądam z nadzieją, że jakieś magiczne moce napisały coś za mnie, ale nie...
Pora zatem nadrobić trochę zaległości.

Od ostatniego wpisu minął ponad miesiąc. Ha, miałam wtedy jeszcze 22 lata.
Jeśli o liczby chodzi, to piszę w tym momencie już jako starzejąca się 23-latka, minęło mi w poniedziałek równe 5 miesięcy odkąd jestem w USA, a dziś dokładnie 5 miesięcy odkąd jestem członkiem rodziny Y. Tymczasem też liczba wyświetleń na blogu przekroczyła 15tys., co mnie bardzo cieszy :)

Co u mnie ? Zmieniło się wiele..i niewiele jednocześnie.
Nie wiem czy też tak macie, że styczeń i luty to miesiące czekania ? Czekania na wiosnę ! Chyba wszystkim stacjonującym w USA, szczególnie w NY,że tak powiem, dała zima w dupę. Niejednokrotnie zamykali szkoły, przez co grafik ulegał nagłym transformacjom, a my, społeczność au pair, szaleliśmy wówczas z radości. Było zimno, niejednokrotnie lenistwo wygrało i zamiast pomykać na siłownię, mróz zatrzymywał nas w domu, a łóżko wciągało i niewidzialną ręką przykrywało kołdrą. Nieraz mieliśmy serdecznie dość, a ja obawiałam się tego, co najgorsze, że prędzej czy później złapie mnie zimowa depresja. Bądź, co bądź, zawsze dochodziłam do tego samego wniosku: lepiej mieć depresję za oceanem, niż w Polsce :)

Gwoli ścisłości, obyło się bez depresji ! Mimo, że ten miesiąc, to bardziej wegetacja, starałam się gospodarować go sobie możliwie jak najprzyjemniej.

Cofając się najdalej. Oczywiście powinnam wspomnieć o urodzinach. Wspomniany w poprzednim poście plan spędzenia urodzin w NYC wypalił, a ja śmiało mogę zaliczyć urodzinowe imprezy do najlepszych z najlepszych. Zaczęło się już w piątek, gdzie świętowałam wraz z Hostką i moim małym T., od którego dostałam bukiet pięknych kwiatów. Wieczór, żeby dotrzymać tradycji, spędziłam z moimi dziewczynami, dwiema Moniami i Arletką w naszej knajpie. Zrobiły mi mega niespodziankę zarówno obecnością jak i tortem ( który w rezultacie wszamali barmani), balonami i prezentem! Dzię-ku-ję !

Właściwa impreza natomiast miała miejsce następnego dnia. Udało nam się wynająć limo i zebrać grupkę znajomych, z którymi zarówno ja jak i Arletka (druga solenizantka) chciałyśmy spędzić urodziny. Było czyste szaleństwo, tak w dwóch słowach mogę to opisać. Ogólnie może krótko opiszę jak wygląda organizacja takiej imprezy, gdyby ktoś chciał kiedyś skorzystać. Nawiasem mówiąc Izka, którą znacie z bloga, jest obecnie promotorką w nowojorskich klubach i organizuje cotygodniowe imprezy ze świetną ofertą, więc serdecznie zachęcam i zapraszam. Koszt od osoby wynosi jedynie 25$, w czym macie godzinę jazdy limo po Manhattanie z wliczonymi alkoholami ( wódka plus szampan ) ... (i wierzcie mi, po tej godzinie wychodziliśmy już na czworaka). Limo zawozi Was do klubu ( w tym dniu była to impreza w Empire Hotel Rooftop), gdzie wchodzicie już bez żadnych dopłat i na miejscu macie drinki w cenie. Krótko mówiąc..idealnie :) Bawiliśmy się doskonale, bez przygód się oczywiście nie obyło ( zagubione kurtki, torebki, pieniądze), a kolejnego dnia ból głowy i uśmiech na twarzy. Z ciekawostek.. kojarzycie blogerkę Jessicę Mercedes ? Była w tym czasie w Nowym Jorku i towarzyszyła nam tego wieczoru zarówno w limo, jak i na imprezie. Poniżej wrzucę ukradzione zdjęcie od Arletki oraz mój mały mix.






OK. To tyle jeśli chodzi o urodziny :) Świętowałam je jeszcze dwa tygodnie po, gdy nasi ulubieni barmani przypomnieli sobie, że 'jeszcze nie oblaliśmy'. Wspominałam o tej knajpie niejednokrotnie, mogę powiedzieć jedynie, że z piątku na piątek uwielbiam ich coraz bardziej i nie wyobrażam sobie chillu po całym tygodniu gdzie indziej. Na chwilę obecną ich ulubioną zabawą jest 'jak się odwrócisz to doleję Ci alkoholu, a Ty się potem będziesz zastanawiać, czemu w knajpie latają helikoptery'. Tak właśnie spędzamy każdy piątek ładując akumulatory pozytywną energią i umierając w szkole kolejnego dnia :)

Co poza tym ? Szkoła, która przelatuje w mgnieniu oka, gdyż zostały mi jedynie 3 soboty zajęć. Gdybym miała wybrać jeszcze raz, prawdopodobnie wybrałabym inny kurs. Naprawdę babeczka super przygotowuje nas pod kątem egzaminu TOEFL, mnie osobiście brakuje jednak jeszcze podstaw, więc chyba skłaniałabym się bardziej ku czemuś, co rozwinęłoby moje słownictwo i wyszlifowało gramatykę. Wiadomo, mogę to zrobić we własnym zakresie,ale jednak... Nie mniej, nie jest źle! Ogólnie na plus :)

Dzień jak co dzień spędzam pracując z moim Młodym czasem mniej, czasem więcej. Narzekać nie mogę, po 5 miesiącach wpadłam w słodką rutynę, której nie zamierzam przerywać. Wolny czas bez zmian, siłownia, zakupy, kawa, lunch, jak również staram się na bieżąco ogarniać dom, żeby nie zgubić się we własnoręcznie wytworzonym bałaganie. 

Był kryzys, a dokładnie jeden dzień. Weekend dwa tygodnie temu spędziłam sama, były to pierwsze pełne dwa dni, gdy miałam dom dla siebie i zapomniałam na chwile, czym jest budzik o 6:00 rano. Naładowałam się pozytywną energią, jak również wypoczęłam, jednocześnie też wybiłam się z rytmu i przypomniałam sobie, co to znaczy 'robić co się chce'. Powrót hostki i Młodego z wypoczynku u Babci był dla mnie jak cios w policzek, bardzo bolesny zresztą, oraz zbyt szybki powrót do rzeczywistości. Tego dnia też Młody, który w ciągu dwóch dni zdążył już zapomnieć czym są zasady, dawał konkretnie w kość, co w połączeniu z moim zmieszaniem i hormonami wywołało burzę łez i wściekłość. Nie martwcie się jednak, wszystko wróciło do normy kolejnego dnia. Prawdą jest, że życie au pair obraca się o 180 stopni i czasem po prostu czujemy się lekko..confused ? :) Nagle po 3 latach życia po swojemu bez konieczności tłumaczenia się komukolwiek z czegokolwiek musimy nauczyć się żyć z nieodłącznym elementem w naszej świadomości,że dom, w którym mieszkamy nie jest nasz, że nieważne ile miłości byśmy sobie nawzajem dawali, to my zawsze będziemy tu gośćmi, a każdą czynność jaką podejmujemy nawet w czasie wolnym rozważamy również z perspektywy naszej rodzinki. Przynajmniej ja tak mam i podejrzewam, że nawet jakbym miała tu lata spędzić, to nigdy by się to nie zmieniło. Jak wiecie jednak, nie narzekam. Nie zamieniłabym ich na nikogo innego, szanuję, doceniam i jestem chodzącym przykładem wdzięczności za to,co los mi zgotował :) Tak, jeśli o to chodzi, to nic się nie zmienia. Byłam, jestem i mam nadzieję, będę jak najdłużej najszczęśliwszą osobą pod słońcem!

Załączam kilka zdjęć w żaden sposób niepowiązanych ze sobą. Taki mix z ostatniego miesiąca, bo opisywanie wszystkiego po kolei, przy mojej rozwiązłości (wiecie jak jest...), skończyłoby się tym, że to byłaby Wasza ostatnia wizyta tutaj :p


jeszcze urodzinowe 
bo 2 godziny przygotowań to za mało 
PJ
w końcu Brooklyn 
chyba najfajniejsze popołudnie 'po szkole'. green point, warka z sokiem, polskie sklepy i łzy w oczach!

powiedział, że się nudzi. wzięłam go na sanki, wróciłam w takim stanie. padł i już tego dnia nie powstał 

ktoś tu zdobył blue belt. my boy(s) !! ; )
love !
a walentynki spędziłyśmy z Jack'iem 
wolny weekend , -10 stopni, Long Beach
ferie, no to sanki jeszcze raz 
polskie racuchy razz!
powiedział, że nie puści mojej nogi. to wyszorowałam Nim podłogę. best au pair ever, right ? żartuję, oczywiście ;)
i w końcu słoneczny NYC!
i tylko dla tego widoku wylądowałam kolejny raz na plaży w zeszłą niedzielę 

Jak widzicie, przyjemna, amerykańska rutyna. Z utęsknieniem jednak wyczekuje na wiosnę i ostatkiem cierpliwości zmierzam się z kolejnym(!!) przewidywanym na najbliższe dni atakiem zimy.

Aha! No i... 'love' is in the air !



Buziaki! 

P.




9

I keep on fallin' ...

Zdążę ? Zdążę !
Mimo, że czas polski pokazuje już 24 stycznia, u mnie nadal jeszcze 23. Tak, zdążę napisać nowego posta mając nadal 22 lata. Za 2 godziny będzie już za późno. Lata lecą. W moim sposobie świętowania swoich urodzin cieszy mnie jedno: mimo, iż zwykle 'uwielbiam' się rozczulać nad pewnymi sprawami, tym bardziej w jakieś święta, rocznice, szczególne dni, cokolwiek,  potrafię do znudzenia wspominać, rozkminiać, bujać w obłokach (czego dowodem są moje posty), o tyle urodziny traktuję zawsze na pełnym luzie, z dystansem i z uśmiechem na twarzy bez zbędnego pitolenia :)
Tak więc, happy birthday to me ! :D No i pierwszy raz w życiu urodziny będę obchodzić nie 24h , a 30 !
Miało obyć się bez fajerwerków, chciałam spędzić urodziny w skromnym gronie w ulubionej knajpie i podejrzewam, że jutro tak to właśnie będzie wyglądało. Jednak na sobotę planujemy zaszaleć i prawdopodobnie zaliczyć w końcu konkretną imprezę w NYC łącznie z przejażdżką limo. Jeśli wypali, to na pewno namiastka wrażeń znajdzie swoje miejsce również tutaj.

Tymczasem ...
Poprzedni tydzień wyjątkowo stabilnie. Dni zaplanowane od rana do wieczora, co skutkuje pewnymi zaległościami i bałaganem w pokoju. Jednak cieszy mnie to bardzo. Poranki po odprowadzeniu Młodego na szkolny autobus spędzam na siłowni, później na mieście zwykle na kawie i ploteczkach z którąś z moich dziewczyn. Dużo czasu zajmuje mi też sam spacer do centrum i z powrotem (Boże, zastanawiałam się przez chwilę czy pisze się 'z powrotem' czy 'spowrotem' ... tak, ja - zwyciężczyni konkursu ortograficznego w 6 kl.podstawówki ), przez co czas wolny w domu ogranicza się do szybkiego ogarnienia chaosu, spełnienia domowych obowiązków i biegu z prędkością światła na autobus po Małego.

Od soboty grafik był trochę bardziej szalony.
Opuściłam szkołę na rzecz pozostania z moim Młodym, gdyż hostka miała baby shower, na który musiała jechać prawie 3 godziny. Tym sposobem zafundowaliśmy sobie z małym T. dzień pełen przyjemności, który skończył się takim zmęczeniem,że jedyną czynnością, jaką Młody mógł wykonać, było oddychanie i sięgnięcie po pilota.
Posiedzieliśmy w bibliotece, później zahaczyliśmy o jego nowe zajęcia na karate - grappling, zjedliśmy pizze i lody, po drodze zahaczyliśmy o sklep z zabawkami i mały T. wyszedł z niego z nowym zegarkiem, a na koniec pojechaliśmy do kina. Kolejny raz po całym dniu spędzonym ze sobą nie mieliśmy siebie jeszcze dość, sukces !

Niedzielę spędziłam na au pairkowym meetingu, tym razem spotkałyśmy się na łyżwach w Bryant Parku. Miałam to w planach na sezon zimowy, więc jak najbardziej trafiony wypad.


zmęczony boy 

 Nie chcąc marnować dnia, postanowiłyśmy z dwiema Moniami wybrać się do tajskiej restauracji, na którą jedna z Moń miała ochotę już od dawna. Tym sposobem udałyśmy się na 9th Ave w poszukiwaniu polecanej Yum Yum Bangkok.

W drodze przez chwilę oczy zapłonęły mi jak zapałki, a po ciele przeszedł dreszcz, gdy zobaczyłam to :


...

Wybór restauracji był jak najbardziej trafiony, żałuję tylko, że ogromna porcja ograniczyła nas jedynie do dania głównego, ale jeszcze tam wrócę na banany w cieście :)

Poniedziałek - Martin Luter King Day, zatem dzień wolny od szkoły i pracy. Nie dla au pair rzecz jasna. W takie dni, oczywiście nigdy nie wiem jak pracuję, więc staram się po prostu być w zasięgu. Łyżew miałam mało, zatem wraz z hostką i Młodym pojechaliśmy na lodowisko w naszej okolicy.
Lodowisko to naprawdę fajna miejscówka do poznania kogoś. Zawsze można się z kimś zderzyć brzuchem albo złapać za rękę, ewentualnie wypierniczyć pod czyimiś nogami :D Tego dnia akurat miałam niesamowite  szczęście do osobników płci męskiej, jednakże ze średnią wieku : 7-10. Close enough.

Upragniony wtorek przyniósł ze sobą zimowe szaleństwo. Tradycyjnie oczywiście zaskoczeni zimą Amerykanie postanowili pozamykać wszystko, co się da i wykupić 90% produktów ze sklepów. Nie przestanie mnie to dziwić, nigdy. Dzień wcześniej dostają tak szczegółowe informacje na temat pogody, że wiedzą dokładnie w której minucie zacznie padać śnieg i ilu centymetrowa będzie warstwa śniegu, jednak traktują to co najmniej jak nadejście apokalipsy. No cóż.

Środa w związku z tym dłużyła mi się niemiłosiernie. Patrzyłam za zegarek, i dosłownie po 2 godzinach okazało się, że minęło 7 minut. Z nieba spadł nam pomysł wypadu na sanki na całe popołudnie, dzięki czemu dzień został odratowany i w rezultacie zaliczony do całkiem udanych.

I nadszedł czwartek, powrót do życia i jednocześnie ostatni dzień dwóch dwójek na moim życiowym liczniku :) 

Co mogę powiedzieć ? Przechodzę z 22 schodka na 23 z uśmiechem na twarzy, radością w sercu i motylami w brzuchu. Tak, tymi motylami w brzuchu ... Wygląda na to, że wkrótce będę musiała Wam kogoś przedstawić :)

Trzymajcie się ciepło !

P.


PS. Czytam Wasze posty i z każdym z Was jestem na bieżąco! Tylko na komentarze czasu brak - ogarnę chaos i obiecuję mocne postanowienie poprawy!









6

it's time to ... Broadway !

W zeszłą sobotę udało mi się spełnić kolejne marzenie, o którym krótko wspomniałam w ostatnim poście.
Teraz, będąc już 'po', mogę powiedzieć nieco więcej.
Tak, miałam okazję obejrzeć najprawdziwszy musical w najprawdziwszym teatrze na najprawdziwszym Broadway'u :)
Być może część z Was widziała film 'Once', który wyróżnia się naprawdę niesamowitą ścieżką dźwiękową, przy której niejednokrotnie miękłam. Tym razem miałam okazję zobaczyć spektakl w Bernard B. Jacobs Theatre. Wraz z Monią podekscytowane byłyśmy już od rana i radości nie było końca jeszcze długo, długo po. Nie wiem, czy wiecie, ale (podążając za informacjami z mojego niezastąpionego Pascalowskiego przewodnika) najsłynniejsze teatry Broadway'u nie znajdują się dokładnie na tejże ulicy, ale na 42. ul., pomiędzy 7th i 8th ave. Tam właśnie też czekała nas moc wrażeń, która zaczęła się od pytania "za czym kolejka ta stoi", gdy po dotarciu na miejsce naszym oczom ukazała się gigantyczna koleja. Dodatkowo zima nas w ostatnim tygodniu trochę 'rozpieściła', więc na chwilkę miny zrzedły jak nie pozostało nic innego, jak tuptać w miejscu i uzbroić się w cierpliwość.


czekamy, czekamy...

Musical był piękny, naprawdę niesamowita oprawa muzyczna. Nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Kolejny raz poczułam TO, będąc TAM ! Jestem pewna, że to dopiero początek przygody z Broadway'owskimi teatrami, gdyż na liście mam jeszcze kilka pozycji, na które z radością odłożę trochę au-pairkowej wypłaty :)

i tuż przed :)

i złapałam nawet Pana, w którego głosie się za-ko-cha-łam !


Polecam, naprawdę warto ! Myślę, że każda/każdy z nas powinien na swojej liście 'to do in US', szczególnie z okolic NY, umieścić chociażby jedną wizytę w Broadway'owskim teatrze :)

A co poza tym ? Względnie, można powiedzieć, minęło świąteczne i noworoczne szaleństwo i tygodniowy grafik wrócił do dawnego schematu, który tak bardzo uwielbiam :)

Moje wyrabianie tutejszego prawa jazdy rozłożyło się mi ogromnie w czasie, bo wraz z hostką mamy tendencje do odkładania wielu spraw na później. Jednak w mijającym tygodniu miałam dwie jazdy z instruktorem i na chwilę obecną mogę powiedzieć, że już teraz uwielbiam tu jeździć :) Przed egzaminem mam jeszcze dwie lekcje w tym tygodniu, czeka mnie też 5-godzinny kurs teoretyczny i egzamin, którego daty jeszcze nie zarezerwowałam. Ale, jak kiedyś wspomniałam, na temat prawa jazdy napiszę kiedyś osobny post, jak już będzie po wszystkim i będę miała na czym bazować :)

Zima dała nam trochę popalić, najgorsze dni to chyba wtorek i środa, kiedy z moim Małym aż biegliśmy z przystanku do domu, bo zimno czułam nawet w żołądku.  Fajnie było, posypało, pomroziło, teraz już podziękujemy i z niecierpliwością czekamy na wiosenny powiew.

Co jeszcze ? Rozpoczęłam dzisiaj szkołę na BMCC, kurs : preparation to TOEFL.Po dzisiejszym 4godzinnym (!) teście wiem, że będzie ciężko, ale damy radę. Na kursie oczywiście same au pairki, naprawdę poza au pairskim gronem nie było nikogo 'normalnego' ;p 
Całe szczęście wyjechałyśmy z domu wystarczająco wcześnie, żeby się zgubić i zdążyć odnaleźć. Zamiast skierować się na adres, który miałyśmy podany w mailu, powędrowałyśmy do budynku głównego collegu, który był totalnie nie tam, gdzie powinnyśmy się znaleźć :)
Pan z ochrony nie miał pojęcia gdzie nas skierować, podobnie jak i my same, a to, że jesteśmy w niewłaściwym miejscu wyszło w taki sposób :

-Which floor do you have your classes, do you know?
-Yup, 8th floor, I'm sure!
-Mhm, OK, but we don't have 8th floor here.

                               

Przypomniały mi się stare, dobre czasy, gdy totalnie nie ogarniałam systemu na studiach. Dodam jeszcze, że oczywiście kilka dni temu dostałam przesyłkę z niewłaściwą książką, więc już dziś miałam ochotę na wejściu zgłosić 'NP' :) Tak właśnie wyglądały 3 lata moich studiów, wiecznie spóźniona, z jedną zmiętą kartką, na której dziubdziałam jakimś długopisem, zazwyczaj nie swoim. Cóż, niektóre rzeczy się nie zmieniają.
Pogoda nam dzisiaj nie dopisała, Nowy York deszczowy, pochmurny i mglisty, więc jedyne co udało nam się jeszcze dziś odwiedzić to National Museum of the American Indian, które znajduje się dosłownie na przeciwko naszej szkoły. 

I to chyba tyle z tygodniowego sprawozdania.
A, no może jeszcze dodam, że mój Mały stracił dziś pierwszego zęba i czeka dzisiejszej nocy na Tooth Fairy. Przyjemnie było dziś, po dosyć męczącym dniu, zarwanych ostatnio kilku nocach, wczorajszym chillowaniu 'tam gdzie zawsze', wrócić wieczorem do domu totalnie zmęczonym i przytulić się do tego Małego Potwora :) 

W sprawach prywatnych również nadeszło czyste szaleństwo, ale ... to innym razem :)

Pogodnej niedzieli i dużo uśmiechu w poniedziałkowy poranek !

P.




6

Szczęśliwego Nowego Yorku :)

Zaległości,zaległości ..

Witam w nowym roku ! Ciężko mi uwierzyć, że w ostatnim poście jeszcze składałam świąteczne życzenia i cieszyłam się swoją 3-miesięcznicą, podczas gdy obecnie mamy już 2014, a dokładnie wczoraj minęło mi 100 dni, które swoją drogą przegapiłam :)

Wypadałoby zacząć od początku, ale obiecuję, że po każdym zdaniu, zanim postawię kropkę i przejdę do kolejnego, przeliczę liczbę słów i skrócę co najmniej o połowę. Tym sposobem powinnam właśnie obciąć poprzednie zdanie ;p No dobra, do dzieła!

Christmas Time
Obaw było sporo, nie tyle o tutejsze świętowanie, ale o brak bliskich mi osób. Od kilku lat miałam w zwyczaju ryczeć u siebie na Wigilii tak po prostu, ze wzruszenia. W ten dzień więc z rana czytając wiadomości od rodziny i przyjaciół pękłam. Wisienką na torcie był skype z mamą, gdy po 20 minutach rozmowy i zaciskania zębów wybuchnęłam płaczem zalewając klawiaturę. Składanie życzeń tak ważnej osobie beż możliwości rzucenia się Jej w ramiona nie należy do rzeczy przyjemnych. Z własnej woli ominęłam jednak możliwość siedzenia w ekranie komputera 'na' Wigilijnym stole z rodziną. Dałam sobie trochę czasu rano na porozsyłanie życzeń i chwilę wzruszenia, po czym postanowiłam się od tego odciąć i celebrować tutaj, bo wiedziałam,że czeka mnie przecież dużo dobrego. I tak też było. Święta spędziłam we Florydzie. Nie mówię NA Florydzie, bo Floryda, w której byłam,to miejscowość w stanie NY ;p

Na uroczysty obiad do Babci zjechała się cała rodzina, wszystkie ciotki, wujki, kuzynostwo, których imiona śniły mi się po nocach, a wyobraźnia kreśliła drzewo genealogiczne, żebym czasem nie pomyliła, kto tu jest bratem i siostrą,a kto mężem i żoną. I tam nie obyło się bez wzruszeń. Babcia, o której niejednokrotnie wspominałam, ma polskie korzenie, zatem uroczysty obiad miał sporo polskich akcentów. Były pierogi, było też składanie sobie życzeń i dzielenie się opłatkiem, były też moje krokiety, które rozeszły się w mgnieniu oka :) Babcia złożyła mi piękne życzenia po Polsku, do których podobno od dwóch dni się przygotowywała,a Jej zaangażowanie sprawiło, że Im również pokazałam moją płaczliwą naturę ;)
Ta uroczystość na pewno rządziła się innymi niż polskie prawami, więcej tam było przystawek i przekąsek (jak na każdej imprezie, na której dotychczas z nimi byłam) niż głównych potraw. Daruję sobie jednak porównania do tradycyjnej polskiej Wigilii, które i tak niewiele wniosłyby do mojego życia :)

Szaleństwo prezentów było i u nas, jednak z umiarem. Umiar nie dotyczył jedynie Małego T., którego prezenty zapełniły jakieś 3/4 pokoju. W niespodziankę dla Niego zaangażowali się wszyscy, zatem Młody przez najbliższe parę lat nie będzie świadomy, jak w ciągu 3 minut z salonu zniknęły talerze, stoły, krzesła, a pozostała jedynie masa prezentów od Mikołaja, który...też nie wiadomo którędy dostał się w okolice choinki. Tak, 28 osób potrafi zdziałać cuda ;)
Prezenty dla pozostałych były bardziej symboliczne, choć też nikt na nikogo nie żałował. Ja powiększyłam zawartość szaf i półek o ubrania, kosmetyki, biżuterie i jakieś drobne gadżety :)
Najwięcej radości sprawiła jednak wszystkim gra Yankee Swap. Wyczytałam, że to rozrywka, która towarzyszy wielu uroczystościom, szczególnie właśnie w okresie Świąt Bożego Narodzenia i jest popularna głównie w US i Kanadzie. Każdy musiał przygotować wcześniej jeden prezent, uniwersalny. Losowaliśmy numerki, a później za ich kolejnością każdy wybierał sobie jeden prezent, oczywiście zapakowany, więc nie wiedzieliśmy, co jest w środku. Każda osoba musiała rozpakować swój prezent przy wszystkich i jeśli miała życzenie, to mogła swoją paczkę wymienić z prezentem osoby, która już swój wcześniej odpakowała. Na początku wydawało mi się to trochę bezcelowe, ale zrozumiałam, gdy zobaczyłam minę Wujka Deen'a, który wylosował różowe kapcie z pomponami, bądź nowego, prawie-członka rodziny - Darrena, z 5 kilogramami ziemniaków :) Tak więc 'wigilijny' obiad zakończyliśmy sporą dawką śmiechu.

Drugi dzień Świąt to uroczysty obiad u siostry mojej hostki, u której zresztą nocowaliśmy. Tu już bez fajerwerków, jednak nadal w miłej atmosferze. To w zasadzie był już ostatni element tego wielkiego zgromadzenia, zaraz po obiedzie wszyscy się pożegnali i porozjeżdżali każdy w swoją stronę. My zostaliśmy do kolejnego ranka, żeby jeszcze trochę odpocząć. Ze mnie chyba zaczęły schodzić emocje, bo dostałam gorączki i resztę pobytu spędziłam w łóżku trzęsąc się z zimna i dusząc z gorąca na zmianę.

Jedna z moich koleżanek trafnie oceniła, że w tym roku nie miałyśmy Świąt Bożego Narodzenia. Miałyśmy po prostu Christmas. Na pewno było to coś, innego, ciekawego i przerosło moje najśmielsze oczekiwania ze względu na to, jak mile zostałam przyjęta i jak wiele starań dostrzegłam ze strony każdego członka rodziny. Miło.

Namiastka świątecznego szaleństwa 

Najpiękniejsze łóżko, na jakim kiedykolwiek spałam ! :D

Święta, Święta ...i po Christmas :)
Już od początku tamtego świątecznego tygodnia zastanawiałam się, jak wyglądać będzie mój grafik. Przyzwyczaiłam się już do tego, że żyję bez grafiku i w weekendy oraz dni, gdy moja hostka nie pracuje, nigdy nie wiem jak wygląda mój plan pracy. Moja hostka należy do tego typu rodziców, którzy jak tylko mogą, to spędzają wolną chwilę ze swoim dzieckiem. Ale aż 10 dni nic nie robienia ? Nawet już teraz, gdy Święta za nami, ja nadal nie wiem czy pracowałam,a jeśli tak, to ile ;p Podział obowiązków na ten czas dni wolnych od szkoły przebiegł jednak dosyć płynnie. Młody zapisany był na gimnastykę, jakieś dodatkowe zajęcia w centrum dla dzieci zaraz niedaleko naszego domu, przeleciało to zatem niesamowicie szybko i obawy na temat tego, co z Nim robić przez te niemal dwa tygodnie, same zniknęły. Przez Święta nie pracowałam w ogóle, Młody był w centrum zainteresowania całej rodziny, więc dosłownie mijaliśmy się tylko co jakiś czas. Również od czwartku, czyli dnia w którym wróciliśmy od Babci, więcej czasu spędzał z hostką, a ja mój wolny czas spożytkowałam na wyrzutach sumienia związanych z 'nicnierobieniem' ;p Żeby i swój grafik zapełnić, spotkałyśmy się tradycyjnie już z moimi dziewczynami w piątek, żeby poplotkować, choć przyznam, że to był jeden z moich najsłabszych dni tutaj. W sobotę na poprawę humoru wybrałyśmy się nad ocean, naładowałam więc akumulatory pozytywną energią.

Zgubiłam jakiś czas temu rękawiczkę. Wróciła do mnie jako najlepszy prezent świąteczny ever. Podejrzewam, że te ozdoby były więcej warte, niż ona sama:)

Long Beach

Monia 

I nasza promenada 

Sylwester !
Plan był taki, że planu na początku nie było. Nie miałam ciśnienia na huczną imprezę, bo ostatnio naprawdę najwięcej radości daje mi spokojny chill przy drinku w jednej i tej samej, ulubionej zresztą knajpie. Niesamowite, że to właśnie w Nowym Yorku stałam się najspokojniejszą wersją Patki w przeciągu ostatnich kilku lat :) Przynajmniej na razie. Ostatecznie jednak postawiłam na domówkę u kolegi z Brazylii, którego nigdy wcześniej nie miałam jeszcze okazji poznać. Z Polskiej ekipy wybrała się ze mną Monia N., a znalazłyśmy się tam dzięki Sarze i Camili, która jest przyjaciółką gospodarza. Z założenia wyglądało to wszystko dosyć sprawnie. Apartament z rooftopem na Upper East Side, niewielka ilość ludzi, plan wyjścia do okolicznych barów. Z założeniami wprawdzie troszkę się minęliśmy, ale to dobrze, bo spędziłam jednego z lepszych, jeśli nie najlepszego(!) Sylwestra w swoim życiu :) Świadczyć może o tym jedynie to, że prawie w ogóle nie mamy zdjęć, co tłumaczymy tym, że było tak dobrze, że nikt o nich nie myślał. W zasadzie to jakaś głupota! Nawet ja, średnio nazwałabym się zwolenniczką robienia zdjęć, ale nie mogę sobie wybaczyć, że nie zrobiliśmy chociaż jednego wspólnego zdjęcia o północy na dachu nowojorskiego apartamentowca z widokiem na Manhattan na tle ogromnych fajerwerków. Naprawdę nie wierzę. Jedyne zdjęcie jakie mam, to z początku imprezy, gdy mając jeszcze wówczas więcej krwi w krwi niż alkoholu wybraliśmy się na małe zwiedzanie i po raz pierwszy zobaczyłam Nowy York z góry (tak, nie miałam jeszcze okazji być na żadnym wieżowcu widokowym).

Zdjęcie w nawet najmniejszym stopniu nie oddaje tego, co widziałam, ale jest MOJE.

Dopiero widząc tą dżunglę z tej perspektywy uświadomiłam sobie, gdzie jestem. I cieszę się, że uświadomiłam to sobie jeszcze w 2013 :)

Nie jestem w stanie streścić przebiegu tej imprezy, bo cała noc minęła niesamowicie szybko. Wiem tylko, że spędziłam ją ze wspaniałymi ludźmi, w niesamowitym miejscu i wracałam do domu zmęczona, spełniona i szczęśliwa. Pominę, że wychodząc o 4 z Upper East, w domu znalazłam się dopiero przed 8. Nie mogłyśmy znaleźć stacji metra, maszerowanie też zajęło nam trochę czasu, jednak najbardziej bolesny widok sprawiła nam tablica z rozkładem pociągów, wskazująca kolejną limuzynę dla nas za dokładnie 1,5 godz. Najlepsze było to, że nawet podczas imprezy nie wiedziałam, czy następnego dnia pracuję, czy nie ;) Hostka jednak okazała się bardzo wyrozumiała kolejnego dnia i przegoniła Młodego, który wpadł do mojego pokoju ok.10:00 w stroju Batmana, gdy nawiązanie jakiegokolwiek kontaktu ze mną graniczyło wówczas z cudem. 

Zaraz po przywitaniu nowego roku dowiedzieliśmy się, że Fernando (gospodarz) zapomniał kluczy z mieszkania :)

F. :)


Tęskniłam już trochę za powrotem do względnie stałego grafiku. Jednak dwa tygodnie codziennego wstawania z brakiem jakiegokolwiek pojęcia na temat obowiązków na rozpoczęty własnie dzień psychicznie mnie wymęczyły. Cieszyłam się więc wczoraj z pierwszego dnia szkoły i powrotu hostki do pracy...Aż do dziś. Już w zasadzie wczoraj wieczorem wiedzieliśmy,że zbliża się prawdziwy atak zimy, co wiązało się z zamknięciem szkoły oraz 'wagarami' hostki. Dzisiejszy dzień zatem był dniem 12 godzin pracy, tarzania się w śniegu i błagania o powrót do domu z zimowego spaceru, który groził odmarznięciem kończyn.

To akurat wczorajsza miłość ;)


Zaraz przed bitwą na kulki :)

'Patty, where is Baby Jesus?' ... odkopał :)

I tak troszkę przysypani :)

Nie miałam okazji, zatem wszystkim odwiedzającym mnie tutaj życzę samych wspaniałości w Nowym Roku. Nie będę wymieniać, każdy na pewno z nadejściem nowego roku wytyczył sobie jakieś mniejsze, bądź większe cele. Życzę zatem pomyślności w dążeniu do Nich, cierpliwości i wiary :)

Ja z radością wskoczyłam w 2014 rok i cieszę się,że już od pierwszych dni uda mi się spełniać niektóre z moich postanowień. Jednym z nich było oczywiście zaliczenie musicalu na Broadway'u, co czeka mnie już jutro. Jestem szczęściarą, zawsze to powtarzam, szczęście przyszło do mnie i tym razem w postaci zaproszenia na 'Once' w Jacobs Theatre. Monia N. dostała w prezencie dwa bilety, a ja okazałam się szczęśliwcem, który będzie Jej towarzyszyć .

Żegnam zatem w ten prawdziwie zimowy wieczór i życzę owocnego weekendu ! :)

P.


11

3 miesiące - refleksje ! / WESOŁYCH ŚWIĄT !

Mijają dziś dokładnie 3 miesiące, odkąd jestem w USA. Taka pierwsza maleńka 'rocznica', więc myślę, że mogę pozwolić sobie na podsumowanie. Ostrzegam, że post może być totalnie przesłodzony, więc jak macie na czas świąt za dużo czekolad na choince, to nie polecam ;) Poza tym będzie baardzo długi i dosyć prywatny, więc naprawdę nie oczekuję odzewu, potrzebuję zrobić ten zapis dla samej siebie - nie tylko na mijającą 3miesięcznicę, ale też na zbliżający się koniec roku :)

Postanowiłam pogrupować swoje przemyślenia po każdych 3 miesiącach, by po roku czasu móc zestawić je wszystkie razem ze sobą i zobaczyć, jak wiele się zmieniło i w jaki sposób.

Zacznę od relacji z host rodziną. Pamiętam swoje pierwsze dwa tygodnie tutaj, gdy zastanowiłam się przez maleńką chwilę, jakby to było być pierwszą w historii au pair, która poszła w rematch z powodu braku miłości i chemii w stosunku do swojego host dziecka poprzez wygórowane oczekiwania wobec siebie samej. Pamiętam to jak dziś, gdy byłam niesamowicie zmieszana i przerażona, gdy dotarło do mnie,  że nie tak wyobrażałam sobie swoje uczucia do Małego T. Możliwe, że wzięło się to z faktu, iż moje wcześniejsze doświadczenia nauczyły mnie, że w moim przypadku miłość, niestety, NIE przychodzi z czasem. Po dwóch niepewnych tygodniach stąpania po niestabilnym gruncie wszystko zaczęło obracać się o 180stopni. Kwestia czasu, cierpliwości i odpowiedniego dystansu przez te 3 miesiące pomogły mi stworzyć zarówno z moim chłopcem jak i z host mamą piękną relację, o której pisałam już niejednokrotnie i pewnie jeszcze nieraz będę. Na chwilę obecną wiem, że jestem w stanie zrobić dla tej dwójki bardzo wiele i nie wyobrażam sobie być z jakąkolwiek inną rodziną. Po 3 miesiącach bycia w tym 'związku' czuję, jakbyśmy znali się od lat. Nadal nie czuję się jak pracownik, czuję się jak starsza siostra młodego ( chociaż nieraz jak druga mama ;) ) i starsza córka hostki. Tak zresztą mnie opisała i tak rzeczywiście jest. Mimo bliskiej relacji mam dużo prywatności i dużo komfortu w podejmowaniu jakichkolwiek decyzji. Nikt nie wciska nosa w nieswoje sprawy. Nikt nie traktuje mnie jak duże dziecko. Nieraz mam wrażenie, że to ja przeginam z sms'ami do hostki na temat tego gdzie jestem, z kim i o której będę. Pasuje mi ten układ i zrobię ze swojej strony wszystko, by tak pozostało.

Kontakt z Polską. Pierwsza rzecz : nadal nie tęsknię. Nie było homesicku, nie było dnia, w którym chciałabym wrócić (z wyjątkiem dnia pogrzebu mojego kumpla). Liczba koszmarów o powrocie do domu zwiększyła się na chwilę obecną do czterech. Bardzo nie chcę tego pisać i myślę nawet, że nie powinnam, ale taka jest prawda. Ale wiem, że wszystko z czasem może się jeszcze zmienić. Jedyna osoba, z którą rozmawiam regularnie na skype, to mama, której czas beze mnie się niemiłosiernie dłuży i która odczuwa moją nieobecność chyba najboleśniej, tak myślę. Przykre jest to, że to Ona jest osobą, która nieraz ściąga mnie na ziemię swoim polskim podejściem. Od zawsze bardzo się różniłyśmy i tym bardziej tutaj, w kraju nieustającej otwartości i życia chwilą widać to wyraźniej. Nie potrafi nieraz cieszyć się moim szczęściem, przez co zdarza mi się wpadać w furię i po takiej rozmowie potrzebuję kilku godzin,żeby wrócić do dobrego humoru. Zawsze wówczas porównuję (choć bardzo tego nie lubię) jej podejście do tutejszego, choćby podejścia mojej hostki. Nikt nie szuka problemów na siłę, szczególnie tam, gdzie naprawdę ich nie ma. Wręcz przeciwnie, nawet w trudniejszych sytuacjach ludzie tu starają się je łagodzić, by jak najmniej dotkliwie je odczuć. To niesamowite, bo właśnie dzięki temu, mam wrażenie, wydają się być szczęśliwsi.
Poza tym, utrzymuję naprawdę dużo kontaktów ze znajomymi, nawet więcej, niż się spodziewałam. Każdego dnia dostaję wiadomości, każdego dnia staram się też odpisywać, bo już jakiś czas temu doceniłam to, co zostawiłam w Polsce i nie chcę zaniedbać tego, co ma tak silny fundament. Odświeżyłam też swoje dawno pogrzebane kontakty, nawet te, które miałam wrażenie, już nie mają prawa bytu (przez te 3 miesiące odezwały się wszystkie moje miłości życia :D ). Od osób, od których w życiu bym się nie spodziewała, dostałam niezliczoną ilość miłych słów. Słów podziwu, troski, dopingu, pozytywnego wsparcia. Każdego dnia wiem, że ktoś o mnie myśli i cieszę się, że wśród grona tych osób nie zdarzyło mi się ani raz spotkać z negatywnym podejściem. Być może takie osoby są, cieszę się jednak, że nie dane mi jest być tego świadomą. Cieszę się, że moi najbliżsi przyjaciele cieszą się moim życiem tutaj, bo to na Nich najbardziej mi zależy. Cieszę się, że rozumieją moją potrzebę życia tym, co jest tutaj, a nie tym, co jest w Polsce. Doceniam ich wyrozumiałość i utwierdzam się w przekonaniu, że nieważne w jakiej części świata bym była, są niezastąpieni. Mimo cudownych znajomości nawiązanych tutaj i przeróżnych przygód, nic nie jest w stanie zastąpić  porannej kawy z J. i piwa z sokiem imbirowym w Alchemii, piwa z Z. w Alternatywach, które zwykle kończyło się spontanicznymi i jednymi z najfajniejszych, imprezami na krakowskim rynku. Choć 3 lata studiów wspominam jako-tako , to dziś wiem, że najpiękniejsze, co z nich wyniosłam to znajomość z K. i A., które powinny dostać Nobla za pokojowe nastawienie do mnie i anielską cierpliwość i zawsze, ale to zawsze, umiejętność poprawy humoru. Nic mi tutaj też nie zastąpi rozmów z moją P., która zrozumie wszystko, podejrzewam, że nawet jakbym kogoś zabiła, to mogłabym jej o tym powiedzieć (serio, nie wiem dlaczego akurat taki przykład, ale to naprawdę unikat :) ). I kawa z A. w galerii cafe! Osoba, która ratowała mi tyłek całe 3 lata w liceum i w dalszym ciągu się mnie nie wyrzekła. I cała 'paczka' z moich Wadowic, niezliczona ilość rozmów i wypitego alkoholu z A.,  coweekendowe melanże w Cynamonie, wieczna gotowość do zrobienia czegoś nienormalnego. Boże, wychodzę na jakiegoś totalnego ochleja. O kimkolwiek nie piszę, to z nim piłam :D Dziękuję za wszystkich, którzy wspierają mnie na odległość. Wiem, że bez tego nie byłoby mi tutaj tak dobrze. Dziękuję, W., że wierzyłeś w ten wyjazd i mogłam liczyć na Twoje wsparcie  mimo wszystko. Mogłabym tak wymieniac i wymieniać, wiem jednak, że właśnie te osoby tu zaglądają.  Nie mogłabym być w pełni szczęśliwa z myślą, że nie mam do kogo wracać, że nikt nie cieszy się moim szczęściem, że wraz z wyjazdem ktoś mnie skreślił ze swojego życia.

Podróże. Będąc tu 3 miesiące, czasem wydaje mi się, że i tak sporo czasu zmarnowałam. Że mogłabym podróżować więcej, bardziej kombinować, zwiększyć zasięg weekendowych wypadów,nie ograniczać ich jedynie do Nowego Yorku. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc jeszcze 3 miesiące temu taki Nowy York 'za oknem' był spełnieniem moich oczekiwać, na tym etapie natomiast, mając w zasięgu ręki znacznie więcej, rośnie poprzeczka a wraz z nią oczekiwania wobec siebie i wobec tego, co mogę tu mieć i zobaczyć. Niemniej jednak udało mi się zobaczyć Waszyngton, Philadelphię, Baltimore. Spędziłam Święto Dziękczynienia w Bostonie, a sam Nowy York, kiedyś nieosiągalny, wydaje się być teraz moim 'drugim domem'. Postawiłam swoją stopę w 8 Stanach : New York, New Jersey, Pennsylvania, Delaware, Maryland, Virginia, Connecticut oraz Massachusetts... Mam też masę planów na kolejne wyprawy i wierzę w ich realizację bardziej, niż kiedykolwiek. W końcu jestem tutaj, to wystarczający dowód na to, że nie ma rzeczy niemożliwych.

Język. Kiedyś pisałam, że nie miałam tutaj pierwszej blokady językowej, ponieważ w zeszłym roku przez 3 miesiące posługiwałam się angielskim i wówczas się jej pozbyłam. Niemniej jednak na pewno nie spłynęło po mnie to, że nagle muszę się przestawić na posługiwanie się angielskim dosłownie wszędzie, nie tylko w rozmowie o tym, jak mi minął dzień i skąd jestem, ale również żeby załatwić wszelkie formalności związane z pobytem, a co za tym idzie biorąc na siebie ogromną odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale również za osoby wokół mnie. Pamiętam jak po pierwszym miesiącu miałam etap, gdzie wydawało mi się,że wręcz cofnęłam się w rozwoju, jeśli chodzi o angielski. Że powinnam dużo więcej, a jest wręcz przeciwnie, brakowało mi słów w każdym zdaniu. Dziś, po 3 miesiącach, z perspektywy czasu mogę śmiało powiedzieć, że tak naprawdę nie miałam większych problemów z komunikacją, ale też z pewnością stałam się mistrzem rozmawiania na migi i mogłabym teraz udzielać korepetycji z rysowania kształtów w powietrzu :) W dalszym ciągu zdarza mi się nie rozumieć co kto do mnie mówi, szczególnie, że naprawdę słyszę tutaj co chwilę inny akcent. Nawet wczoraj, stojąc przy kasie u niesamowicie przystojnego Pana, nie miałam zielonego pojęcia o czym on do mnie rozmawia  i jedyne co mogłam zrobić, to przytakiwać i uśmiechać się z tępym wyrazem twarzy :) Każdej osobie niepewnej swoich umiejętności językowych jednak będę zawsze powtarzać, że nie ma się czego bać. Wszyscy są wyrozumiali, chętni do pomocy, a angielski wejdzie Wam do głowy szybciej, niż Wam się wydaje :) Od 11 stycznia zaczynam swój kurs językowy tutaj, z którym wiążę spore nadzieję na opanowanie angielskiego raz na zawsze i porządnie. No bo gdzie i kiedy, jak nie tu i teraz :)

Tutejsze znajomości. Od samego początku głęboko wierzyłam w to, że jak zwykle uda mi się trafić na dobrych ludzi tutaj. I tak też się stało. Większość dziewczyn, z którymi tutaj spędzam czas, to au pairki, jednak cieszę się, że są to kobiety, z którymi mogę pogadać o wszystkim i robić dosłownie wszystko. Nasze weekendowe wypady nie polegają na rozmawianiu tylko o dzieciach, ale to właśnie wtedy pozwalamy sobie na bycie osobami, żyjącymi obecnie tutaj, mającymi jakąś przeszłość i problemy codziennie, jak każda normalna osoba, ale przede wszystkim mającymi marzenia i plany na pobytu tutaj.Przez 3 miesiące moje grono tutejszych najbliższych uległo naturalnej selekcji i zdecydowanie mogę powiedzieć, że mój team to Sara z Brazylii oraz dwie Monie i Arletka z Polski. Wiem też, że mimo rzadszych spotkań, mogę zawsze liczyć na Michała , Olkę, Izkę i grono innych osób, w tym grupka Niemek, które wystarczy, że po prostu są w pobliżu. Nieraz przypadkowo spotykam koleżanki au pairki, które zawsze zapewniają o swojej obecności i otwartości mimo, że nie piszemy do siebie w pierwszej kolejności odnośnie piątkowego wyjścia. I samo to jest naprawdę miłe. Wiadomo, nie da się wszystkich kochać , ale na pewno w moim okręgu da się wszystkich tolerować, przez co tworzymy naprawdę zgrany zespół i nie znam au pairki w mojej okolicy, która czułaby się samotna, nieszczęśliwa i nie czułaby się bezpieczna.

Faceci.  Dużo osób pyta o moje spostrzeżenia i moje kontakty z tutejszymi facetami. No tak ;) Co mogę powiedzieć? Ja osobiście bardzo, ale to bardzo nad Nimi ubolewam :) Nie wiem, czy tylko ja mam problem z trafieniem na normalnych facetów tutaj, czy to wynika z mojego dystansu, ale naprawdę ciężko jest poznać kogoś 'fajnego'. Mam wrażenie, że wielu facetów traktuje nas jako egzotyczne atrakcje, przez co nie patrzą na nas do końca na serio. Świadomość naszego tymczasowego pobytu automatycznie kreuje nas na dziewczyny ... po prostu 'tymczasowe' ;) . Zawsze powtarzam, że jak my siebie postrzegamy, tak inni będą postrzegać nas, tu jednak jest to trudniejsze. Dlatego usilnie próbując zaprzeczyć wszystkiemu temu, co myślą na nasz temat, zrobiłam się ogromnie uprzedzona i gdziekolwiek jestem, spodziewam się ataku hien i jestem gotowa na jego odparcie. Brakuje mi tu normalnych kumpli. Całe życie, od przedszkola, trzymałam się z wieloma kolegami i zwyczajnie brakuje mi w ekipie męskiego towarzystwa, męskich żartów, ich sposobu myślenia , droczenia się, a czasem po prostu przytulenia do kogoś silniejszego i poczucia bezpieczeństwa:) Ciężko jednak nawiązać tu znajomości bez drugiego dna, niestety, szczególnie gdy jest się Polką-au pairką. Może kiedyś inaczej patrzyłabym na to wszystko, niektóre rzeczy byłyby mi bardziej obojętne. Jakiś czas temu pisałam, że owszem miło jest być zauważoną, ale to wszystko do czasu. Zostawiając jakiś czas temu za sobą relację pełną wzajemnego szacunku i poczucia bezpieczeństwa nie zamierzam teraz zaniżać swoich oczekiwań i priorytetów i iść na łatwiznę. Zawsze powtarzam tutejszym facetom, że naprawdę w miejscu, w którym powinien znajdować się mózg, mam prawdziwy mózg, a nie orzeszka ;)
Nie mogę jednak krytykować wszystkich, poznałam kilku naprawdę fajnych facetów, którzy ogromnie mi zaimponowali, ale zazwyczaj są to czarni ojcowie dzieci, z którymi mój Młody chodzi na karate ;p Poznałam też kogoś, o kim mogę powiedzieć 'poznałam kogoś' ;) Ale póki co ... milczę ;)

Coś jeszcze ?
Przez ostatnie 3 miesiące znalazłam się w totalnie innym świecie i bardzo dobrze się w nim czuję. Mój mózg pracował i pracuje stale na pełnych obrotach. Prócz otoczenia, ludzi, zmieniłam styl życia i wprowadziłam wiele nowych zasad. Niektórymi rzeczami przestałam się przejmować, o inne z kolei zaczęłam dbać. Cokolwiek by to nie było, jest mi bardzo dobrze w tym momencie tak, jak jest. Wierzę w siebie, wierzę w to co robię i nie boję się marzyć :) Z uśmiechem patrzę w przyszłość, szczególnie na kolejne miesiące tutaj.

Na pewno nie jest to jeszcze ostatni mój post przed nowym rokiem, więc może zbierze się we mnie jeszcze trochę refleksji na temat tego, co minęło :) I pewne jest to, że każde słowo napisane w dzisiejszym poście pełnej jest szczerej wdzięczności za te minione 3 miesiące.

Każdemu życzę takich emocji, szczególnie na ten zbliżający się czas podsumowań, refleksji, podziękowań. Życzę każdemu zwolnienia tempa na moment, chwili zadumy. Z okazji Świąt życzę Wam trzeźwego rozejrzenia się wokół siebie i dostrzeżenia wokół wszystkich, nawet najmniejszych szczegółów, które czynią Wasze życie wartościowym. Życzę Wam cudownych ludzi, z którymi możecie dzielić się swoją radością. Życzę rodzinnej atmosfery i chwili wzruszania bez względu na to, czy jutro zasiądziecie do stołu z rodziną w swoim domu, z host rodziną, przyjaciółmi, czy może w tym roku nie będzie okazji do wspólnej wigilijnej wieczerzy.

Tym akcentem, przygotowując się na ostatni przedświąteczny meeting z moimi dziewczynami, a także pakując walizki na świąteczny wyjazd do Babci, żegnam i serdecznie pozdrawiam.

P.

dreaming of the white christmas nabrało nowego znaczenia ;)






8

should I stay or should I go ?

Godzina 21:00, niedziela. Siedzę właśnie w salonie, na moim ulubionym fotelu, z gorącą czekoladą z marshmallows w kubku, który jest większy od mojej głowy. Mam babysitting, ponieważ hostka wybrała się na świąteczną imprezę do znajomych. Moje host dziecko leży pod choinką, oglądając bożonarodzeniową Myszkę Mickey, a ja rozczulona przyglądam się mojej reniferowej skarpetce na kominku :) Kolejny raz towarzyszy mi przekonanie, że na chwilę obecną jestem dokładnie we właściwym miejscu, we właściwym czasie i z właściwymi ludźmi.

Większość Amerykanów dekoruje domy na Święta Bożego Narodzenia tuż po Święcie Dziękczynienia. Pisałam już, że większość domów wokoło jest już cudownie przystrojona, nie miałam jednak pojęcia, że tak naprawdę to dopiero początek. Ulica, na której mieszkam, jest jedną z najpiękniej przystrojonych ulic w moim miasteczku i nawet w środku nocy jest jasno dzięki milionom lampek. Jedyne czego mi jeszcze brakowało, to choinki! Z powodu napiętego grafiku mojej hostki ubraliśmy ją DOPIERO wczoraj. To zabawne, że piszę DOPIERO. Od kilku dni mówiła, że mamy poślizg, że już od dwóch tygodni powinna rozświetlać salon. Przypomniało mi się wówczas, jak 2 lata temu tuż przed świętami robiliśmy remont w mieszkaniu, który zakończył się dokładnie ok 17:30 w Wigilię. Podczas, gdy moi sąsiedzi pięknie wystrojeni witali już gości, ja zapierniczałam umazana farbą i z pudłami po nowych meblach do kosza pod blokiem, modląc się, żeby nikt mnie nie zobaczył w takim stanie, w taki dzień i o tej porze. Zmęczone, padłyśmy w końcu na fotele, ''szczęśliwe'', że nareszcie możemy się przygotować i totalnie spóźnione jechać do rodziny na Wigilię, po czym uświadomiłyśmy sobie, że zapomniałyśmy o maleńkim szczególe : choinka ! Kolejny zatem raz w Ameryce zdarzyło mi się zredefniniować pewne pojęcie, tym razem dotyczyło słowa : poślizg ;)

Troszeczkę obawiam się, w jakim stanie emocjonalnym będę na te święta. To wręcz absurdalne, że ciągle piszę o swoich rozkminach na temat mojego pobytu tutaj i jednocześnie o mojej nieobecności w Polsce. Za tydzień miną 3 miesiące. To nadal zdecydowanie zbyt wcześnie na podejmowanie decyzji na temat tego 'co dalej', jak również za wcześnie by zrealizować cele, które założyłam sobie przed wyjazdem. Jest też za wcześnie na obawy związane z wyjazdem i za wcześnie, by mieć koszmary na temat powrotu do domu (miałam już w sumie trzy i za każdym razem budziłam się z przerażeniem i ulgą, że jestem tu, gdzie jestem). Nie ułatwiła mi tego również moja hostka, która wczoraj podczas wspólnego ubierania choinki ze łzami w oczach powiedziała, jak bardzo boi się dnia, w którym kiedyś wyjadę. Chociaż nigdy nie rozmawiamy na temat naszych wzajemnych relacji, a raczej okazujemy sobie to w czynach, wczoraj usłyszałam, że jestem dla niej jak córka. Córka, jaką zawsze chciała mieć, która jednocześnie będzie przyjaciółką. Miałam okazję to już przeczytać i poruszyło mnie to wówczas niesamowicie, tym bardziej więc słysząc to i widząc jej wzruszenie, miałam gulę w gardle. Nie było mnie na tyle, żeby o tym rozmawiać, bo czułam, że sama zacznę wyć, a przecież naprawdę to jeszcze nie czas na to. Nie ułatwia mi tego również wskakujący do mojego łóżka co wieczór Mały T. Coraz częściej łapię się również na tym, że podczas zakupów rozglądam się za rzeczami dla tej dwójki, zastanawiając się co pasowałoby do koloru ścian w sypialni hostki, czy smakowałaby jej ta herbata, czy ta koszulka będzie dobra dla Młodego bądź jak bardzo cieszyłby się ze złotego miecza z jednej z Jego ulubionych bajek: Jake and the Never Land Pirates :] Nie ułatwiają mi tego też wspaniali ludzie, których tutaj mam, których potrzebuję i dla których czuję się potrzebna. No i nie jest mi też łatwiej z ''motylami w brzuchu'' w każdy wtorek i czwartek ( ;) ). Nie chcę w każdym kolejnym poście pisać, jak ciężko mi z tymi myślami zaczyna być. To naprawdę dziwne, jak bardzo potrafię sobie w tej kwestii utrudniać życie. Przed wyjazdem do Stanów nie potrafiłam zaangażować się w pewne sprawy, bo wiedziałam, ze wyjadę. I teraz co...znowu nie mogę się zaangażować w pełni w życie 'chwilą' tutaj ze strachu, że w końcu ... wyjadę ? No litości ... ! 

Nie mogę się doczekać, jak za tydzień opublikuję post na moją 3-miesięcznicę, w którym podsumuję mój dotychczasowy pobyt tutaj i postaram się zebrać do kupy wszystkie zmiany, które nastąpiły we mnie. Każdy z nas jest inny, każdy na swój sposób przeżyje ten rok tutaj, każdy ma swoją własną definicję american dream

W mijającym tygodniu zredefiniowałam nie tylko słowo :poślizg, ale również: weekend. Tym razem postawiłam na trochę więcej prywaty i zamiast balować w NYC w sobotni wieczór, zostałam w łóżku z serialami. Zadowoliłam się wyjściem 'tam, gdzie zawsze' w piątek z Monią i Sarą oraz dzisiejszą kawą i ploteczkami z drugą Monią. Poza tym całą sobotę poświęciłam głównie dla host rodzinki i dla siebie samej i choć bardzo żałuję, że nie świętowałam urodzin bliskich mi osób w NYC, to stwierdzam, że szczerze tego potrzebowałam. 

Tyle na dzisiaj... Jak widać spokojnie, stabilnie, bez fajerwerków, ale jak zawsze przyjemnie. 

Dużo ciepła i pozytywnej energii na najbliższy tydzień !

P.