6

miałam koszmar...


... śniło mi się, że wróciłam do domu.

Nie sądziłam, że od takich słów zacznę kolejny wpis. Mam wrażenie, że w moim śnie znalazło się wszystko, co mnie ostatnio trapiło bądź działo wokół mnie, włączając w to aktorów i fragmenty z serialu, który ostatnio oglądam, rozmowy z przyjaciółką, strach przed szybko uciekającymi dniami i obawy odnośnie przyszłego roku. Nie wiem dlaczego zaczęłam po miesiącu myśleć o tym, co zrobić za rok. Zaczynam czuć się jak wtedy, gdy w głowie pojawiła się myśl o aupairowaniu i nie wiedziałam, jak powiedzieć o tym mamie. W każdym razie... obudziłam się z płaczem, szlochem, wyciem, nie wiem jak to nazwać. Dobrze, że zrobił to budzik bo nie wiem czy prędzej czy później bym się w tym śnie nie pochlastała z żalu. To był najcudowniejszy budzik o 06:05 mojego życia, najprzyjemniejsze uświadomienie sobie, że jest wtorek ( to było wczoraj ), jestem tutaj, za drzwiami na przeciwko śpi T., a na dole biega HM przygotowując się do pracy i zakładając kolczyki w biegu.

W moim śnie wróciłam do domu po roku, ale zdecydowanie było to za szybko. Żałowałam, że nie pożegnałam się bardziej z T., że nie przytuliłam mocniej mojej hostki. Żałowałam, że moje Rockville już nie będzie moim Rockville. Żałowałam, że nie przedłużyłam programu. Zaczęłam w śnie rozkminiać nawet możliwość szybkiego powrotu i kontaktowałam się z hostką, czy znalazła już nową au pair. Najśmieszniejsze jest to, że jeszcze niedawno miałam lekki niedosyt, że nie jestem w mojej wymarzonej Kalifornii. Raz nawet śniło mi się ( naprawdę mam tu dużo snów ), że jestem w San Francisco na jakiejś plaży i dookoła mnie świeciły się jakieś lampki, przez co miejsce, w którym byłam wydawało się magiczne, ale no nieważne. W dzisiejszym śnie nie chciałam innej rodzinki gdziekolwiek indziej. Chciałam wrócić właśnie tu. Spotkałam się z rodziną w Polsce, z mamą, zaczął się temat dalszego studiowania i powrotu do rzeczywistości. A ja tak bardzo nie chciałam. W głowie był tylko żal, że nie jestem tu. Dzięki Bogu, to był tylko sen. Co nie zmienia faktu, że znaczył dla mnie wiele. Jestem tu dopiero miesiąc, nie zdążyłam nawet zatęsknić, wiele się jeszcze może zmienić i zmieni na pewno. Wiem tylko jedno, jeśli nadal z dnia na dzień będzie tylko i wyłącznie piękniej, to za rok czeka mnie piekło ...

Poza tym stabilnie. Dzień za dniem ucieka, dopiero był weekend, a tu już środek tygodnia. Jutro Halloween, w dalszym ciągu nie mam kostiumu, a jestem oddelegowana jako 'opiekun' do łażenia z dzieciakami po cukierki :D Przebranie wskazane! Miałam pewne marzenia odnośnie kostiumu, ale z pewnego bardzo istotnego powodu poszły się one paść, więc zamierzam dziś to rozkminić. Chcę coś, co prócz łażenia od drzwi do drzwi będzie też fajnie wyglądało na jakiejś imprezie. Ostatnio rozmawiałam z hostką na ten temat. Nie macie pojęcia jakiego szczęścia doświadczyłam, gdy powiedziała mi, że przecież ona ma świetny kostium z zeszłego roku. W głowie miałam już wizje jakiejś postaci z Disneya, pirata, bądź gorącej policjantki. Jak szybko radość przyszła, tak szybko poszła. Moja hostka w zeszłym roku była... dynią :]
Prócz trick or treat'owania jutro wybieram się na paradę do szkoły mojego Małego. Na szczęście tylko jako osoba towarzysząca i fotograf :)

Niedziela w NYC bardzo udana. Tym razem postawiłyśmy na dolny Manhattan. Przemierzyłam kilometry w wysokich butach i jestem z siebie bardziej dumna niż z odhaczenia kolejnych miejsc, które w Nowym Jorku powinnam zobaczyć. Pogoda nam dopisała. Szczegółową relację zobaczycie u Olki na blogu :)

Kilka zdjęć z ostatnich dni :)

Podczas niedzielnej podróży do NYC towarzyszyła mi samotna kanapka... 

Fontanna w Washington Square Park

Studenci NYU wystawiaja sztuki, widzów nie brakuje :)
 
Tak właśnie moje dziewczynki ratują moje wspomnienia

Lunch na Little Italy :)

Wszystkiego nie uchwyciłam, ale oczywiście mamy halloweenowe dekoracje 
 
Luzak w drodze na autobus ... a au pair niesie plecak ; ]

Mój ulubiony ostatnio środek transportu

Wstało, pije kawę i się cieszy, że to był tylko sen :)


P.

5

łiiiii..kend !

Jest niedziela rano. Chyba pierwszy raz od przyjazdu do mojej rodzinki obudziły mnie dziś promienie słońca, a nie budzik :) Temperatura za oknem, przynajmniej z mojej perspektywy ( łóżkowej perspektywy ), wydaje się być znośna. Na dole czeka na mnie jak zwykle dunkin donuts'owa świeżo zaparzona kawa, uśmiech hostki przeglądającej broszurki reklamowe i trzymającej w ręku filiżankę ( ode mnie ! ) herbaty oraz mały T. przytulający się do mojej nogi przy kuchennym blacie i śpiewający 'let me kiss you' one direction. Tak, z tym one direction to już przesada, ale przywykłam, pogodziłam się z tym ... i sama zaczynam śpiewać .

W ciągu miesiąca totalnie zmieniły mi się godziny wstawania i chodzenia spać. Z racji codziennych pobudek o 6 musiałam sobie to wyregulować. W Polsce chodziłam spać grubo po północy, nieraz koło 3. Nie było sensu przez ostatnie wakacyjne miesiące wstawać wcześniej, bo z reguły znajomi w tym czasie albo pracowali, albo odsypiali imprezę dnia poprzedniego a w godzinach porannych byli jeszcze nefretete :) ( tak, ja również ). Mój dzień zatem zaczynał się gdzieś koło południa. Mówię oczywiście o okresie wakacyjnym, nie roku akademickim, bo tam już wyglądało to inaczej. Teraz dzień zaczyna się wcześnie rano i nigdy nie pomyślałabym, że ma to tyle plusów :) I nie pomyślałabym też, że o godzinie 6 rano mogę być względnie wypoczęta, a spanie w niedzielę do 7:30 będzie spełnieniem marzeń :D Kolejny przykład na to, że do wszystkiego można się przyzwyczaić i odkryć pozytywne tego strony :)

Weekend trwa. Tutaj w niedzielę rano nie myślę o zbliżającym się poniedziałku i nie zakładam z tego powodu czarnej sukienki, żeby w melancholijnym nastroju przygotować się na jutrzejsze apogeum zła. Nie :)
To dzień kiedy rano mogę zwolnić tempo, zejść na dół po kawę i wrócić z nią do łóżka, włączyć muzykę i zacząć podsumowywać miniony tydzień.

Ostatnie 2/3 dni miałam troszkę bardziej burzliwe, za dużo myślenia o rzeczach, o których myśleć nie powinnam. W piątek też moi znajomi z Wadowic pożegnali kolegę, który zginął na Kaukazie, o którym pisałam dwa posty temu. Na pogrzeb w moim imieniu wysłałam mamę, sama też musiałam to jakoś zamknąć, a nie ukrywam, że mimo umiejętności kontrolowania swoich uczuć i emocji, w dalszym ciągu pojawiają się i pojawiać się będą myśli, nad którymi niestety zapanować nie umiem.

Humor poprawiły mi wczorajsze zakupy. Nawet do zakupów tu na początku podchodziłam z dystansem, nie lubię rzucać się na coś, jak nie mam o tym pojęcia. Wiedziałam, że ceny są niskie, że zakupy tutaj to raj, ale jak mam je robić nie znając marek, nie mając pojęcia o niektórych produktach ? Owszem, mogę pozwolić sobie na różne szaleństwa, ale zawsze podchodzę do nich z głową :) Tak więc będąc dwa razy poprzednio tutaj na większych zakupach kupiłam buty...i buty. Wczoraj już ewidentnie wiedziałam co robię, choć na koniec już wybiegłam z centrum handlowego ze wzrokiem szaleńca. Niestety, poniosło i mnie :)
Tak a propos zakupy to też naprawdę doskonała okazja, żeby poznać nowych ludzi. Każdy pracownik każdego sklepu, gdy tylko widzi, że jesteście chętne do rozmowy, od razu wypyta Was skąd jesteście, co tu robicie, jak Wam się tu podoba i powie coś miłego. Po kilku godzinach w takim miejscu powiedzenie " Pieniądze szczęścia nie dają...ale zakupy...'' nabiera całkiem nowego znaczenia :)

Na mnie czas, bo dzisiejszy dzień, jak zwykle zresztą, spędzę w NYC :)

Życzę Wam miłej niedzieli ! W Polsce już praktycznie jej drugiej połowy !

Nie zrzuciłam zdjęć na laptopa, więc zostawiam Wam kawałek, który mi wpadł wczoraj . Nie jest jakiś rewelacyjny, bardzo możliwe, że gdybym obudziła się w inny dzień bądź w innym humorze to stwierdziłabym, że totalnie mi się nie podoba ;p Ale nastroił mnie pozytywnie. I wierzcie mi, tutaj w USA, my polskie dziewczyny możemy się czuć rzeczywiście 'beautiful'. Moja przyjaciółka po 2-miesięcznym pobycie w Stanach zachwycała się urodą polskich kobiet bardziej, niż kiedykolwiek. Ja mam teraz dokładnie to samo. Tak więc dziewczyny, szczerze od serca Wam powiem, jesteście piękne ! :)

Buziaki !

P.

http://www.youtube.com/watch?v=oe1wtkkt9-E
10

miesiąc !

Witam po przerwie.

Na początku chciałam ogromnie podziękować za miłe słowa, wiadomości, komentarze pod ostatnim postem. Miło mi niezmiernie i dzięki Wam wiem, że warto trzymać się swoich założeń i brnąć przed siebie mimo trudności :)

Usilnie szukałam w ostatnich dniach motywacji do napisania postu, gdyż dzieje się dużo, ale nie byłam pewna, czy aby na pewno chcę to pisać i czy mogę. Wynika to z tego, że skupiałam się dotychczas głównie na tej informacyjnej stronie bloga, dotyczącej organizacji całego wyjazdu, formalności, krok po kroku tego, co może się okazać dla Was pomocne i co każda au pair przed wyjazdem wiedzieć powinna. Zapomniałam jednak, że ten blog to też mój 'pamiętnik' i jeśli miałabym ochotę napisać tutaj jakiego koloru mam dzisiaj stanik to mam całkowite prawo to zrobić, co nie? ( Błękitny)...  Zwłaszcza, że jestem tu..równy miesiąc! Tak, nie mam pojęcia gdzie się podział, ale licznik pokazuje wyraźnie, że dokładnie miesiąc temu stanęłam na amerykańskiej ziemi. Formalności zatem się skończyły, zaczęło się prawdziwe życie, nie tylko au pair, ale przede wszystkim 'młodej' ( :D ) dziewczyny w zupełnie innym świecie, wśród nowych ludzi, każdego dnia podczas najprostszych czynności odkrywającej coś nietypowego, zarówno wokół jak i w sobie samej :)

W wolnej chwili zamierzam zrobić zakładki,żeby nowe osoby mogły szybko poczytać o całej aplikacji i rzeczach związanych z organizacją, jak to wszystko wyglądało w moim przypadku.

Tymczasem czas na pisanie o bzdetach, głupotach, plotkach, ploteczkach, problemach, rozterkach, wątpliwościach ... o wszystkim.

Spodobały mi się ostatnio blogi typowo lifestylowe, więc nie zdziwcie się, jeśli od czasu do czasu wrzucę zdjęcie tego, co jadłam na śniadanie albo tego, co akurat mam na wyciągnięcie ręki. Zamierzam również przeprosić się z moim aparatem i robić więcej zdjęć, bo już wiem, że jak nie zacznę tu i teraz, to będę żałować. Piszę to, żeby ostrzec przed moim zanudzaniem. Jeśli ktoś będzie chciał jakieś konkretne informacje odnośnie wyjazdu to w dalszym ciągu służę pomocą :)

Tak więc...

Jeśli chodzi o relacje z rodzinką, to wszystko układa się jak najlepiej. Mój Mały T. jest już w zupełności oswojony, zrobił się z niego przytulajek. Często nawet po godzinach przed snem przychodzi do mnie do pokoju, wskakuje pod kołdrę i siedzimy razem. Uprzedzę Wasze wątpliwości : nie, nie przeszkadza mi to i nie stanowi problemu. Jeśli tylko nie robię nic konkretnego i mogę poświęcić mu chwilkę, robię to z przyjemnością. Oczywiście ma swoje kaprysy, ale pracuje mi się naprawdę przyjemnie.
Przeanalizowałam ostatnio swój grafik i w zasadzie nie pracuję nawet kontraktowej ilości godzin. Wprawdzie zaczynam wcześnie rano i kończę wieczorem, jednak przerwa w ciągu dnia sprawia, że nie odczuwam tego w zupełności i jak najbardziej mi to odpowiada.

Mogłabym powiedzieć, że wpadłam w rutynę... jednak słowo 'rutyna' tutaj nie istnieje. Nawet przy powtarzaniu codziennie tych samych czynności dzieje się coś nowego. Zapisałam się na siłownię, więc rano po odprowadzeniu małego na autobus staram się iść spalić trochę kalorii.
Ogarniam tutejsze sklepy, poznaję ludzi na każdym kroku.
Chyba nie wspomniałam o ostatnim block party sprzed dwóch tygodni, gdzie miałam okazję poznać większość sąsiadów i wręcz zauroczyć się ich wzajemną serdecznością wobec siebie. Dzięki temu też czuję się tu naprawdę bezpiecznie.

W weekendy staram się wychodzić gdziekolwiek, dwa tygodnie temu zaliczyłam kolejną imprezę, tym razem z miejscowymi au pairkami. Tworzymy sobie tutaj taką naszą małą społeczność i zawsze jest z kim wyjść. Poznałam też au pair z Niemiec, która mieszka zaledwie minutę ode mnie, mieszka na tej samej ulicy, więc spędzamy ze sobą sporo czasu. Nieraz wystarczy nam nawet wieczorny spacer, żeby trochę wychillować ;)

Nowy Jork odwiedziłam póki co dwa razy. Postanowiłam przy każdej wizycie w NYC odhaczyć coś z listy 'must-see'. Podczas pierwszej wizyty udało się nam uczestniczyć w Paradzie Pulaskiego, przejść 5th AVE, zobaczyć Flatiron Building, a także pospacerować po Central Parku, choć nie udało się nam dojść nawet do połowy a musieliśmy szukać ławeczek, żeby trochę odpocząć. W sumie to M. musiał ! ;p Jak ktoś nie czytał bądź nie zna jeszcze to odsyłam na bloga M. Tutaj bardziej szczegółowa relacja : http://maleaupairstory.blogspot.com/2013/10/spacerem-po-nowym-jorku.html  (tak, strasznie jestem wygodna i leniwa :) ).
Druga wizyta miała miejsce w ostatnią niedzielę. Wraz z Olką (http://aupairytale.blogspot.com/) oraz Monią (http://lekkoszurnieta.blogspot.com/) .. (czy wszyscy moi znajomi, cholera, mają bloga ?! :D ) udało nam się w końcu zaprzyjaźnić z nowojorskim metrem, zgubić się kilka razy i odnaleźć w drodze na Green Point, zjeść pierogi w polskiej , dość komunistycznej i pachnącej schabowym restauracji 'Pyza' oraz uśmiechnąć się do butelkowanego Żywca i Lecha w polskim sklepie :) Chciałyśmy zobaczyć troszkę więcej Brooklynu, ale przez dłuuugie maszerowanie brakło nam czasu i sił, więc wycieczkę zakończyłyśmy w Williamsburgu, czyli brooklynowskiej dzielnicy graniczącej z Green Point'em. Zmęczone, ale szczęśliwe zakończyłyśmy weekend i postanowiłyśmy na następny raz bardziej szczegółowo planować wyprawy po NYC, żeby nie tracić czasu na robienie maślanych oczu do wujka google map :) Nie mam niestety zdjęć z tej wyprawy, bo miałam lenia na aparat, ale dziewczyny jak przykładne japońskie turystki strzelały foty to tu, to tam, więc będę się ładnie następnym razem do Nich uśmiechać z nadzieją, że trafią i do mnie :)

Nowy Jork, hm, może przereklamowany, może nie? Nie wiem, ja z każdą kolejną wizytą zakochuję się bardziej w tym mieście. Nie przeraża mnie jak jeszcze parę miesięcy temu, kiedy to wizja poruszania się po nim odbierała mi pewność siebie :) Stopniowo rozpoznając już niektóre miejsce zaczynam się utożsamiać z tym miastem, ludźmi, wszystkim !

Po miesiącu czasu mogę powiedzieć, że jestem ogromnie szczęśliwa. Czekałam na to bardzo długo i nie zawiodłam się. To jest dokładnie to, czego mi było trzeba i mam nadzieję,że czas trochę zwolni. Już teraz rozpisując sobie listę rzeczy do zrobienia mam wrażenie, że tego czasu na wszystko mi braknie, zatem zamierzam korzystać ile się tylko da i nie odkładać ważnych rzeczy na później.

Cieszę się, że mam tu naprawdę fajnych ludzi, dzięki którym wydaje mi się, jakbym tu żyła od lat i nie musiała się obawiać o to, do kogo się zwrócić, gdyby cokolwiek złego się wydarzyło.

No i co jeszcze ? Ubiegły weekend, włączając w niego niedzielną wycieczkę po NYC, spędziłam w Tenafly u Olki. Czarne BMW, zakupy ( kupiłam tylko buty w HM, ale jak jeszcze raz pojadę z Nią na zakupy to będzie po mnie i po moich pieniądzach ), truskawki, ploteczki, czyli wszystko, co było nam tego dnia, wieczoru i nocy do szczęścia potrzebne. Raz jeszcze dziękuję! :)

Załączam garstkę zdjęć :)

Żeby nie było, że rzucam słowa na wiatr ... moje śniadanie :D

Piątkowy wieczór z one direction ... wcześniej uległam stereotypowi, że są niefajni...ale po milionie odtworzeń stwierdzam, że są fajni. I przystojni też są. I nie szkodzi, że młodsi.

Mój mały superhero ;)

Najładniejsze z Central Parku, jakie udało mi się zrobić.

... and the world will live as one :)


I na koniec 'poimprezowa', szczęśliwa, spełniona JA ;-)
Chwilo trwaj :)

P.



10

post słodko-kwaśny

Zacznę od słodkości.

Nie pisałam jakiś czas, bo chciałam wyrobić sobie pewien grunt, na którym moje refleksje mogłyby bazować.
Minęły dwa tygodnie od kiedy jestem u mojej host family. Oceniam je zdecydowanie na plus.
Od zeszłej środy zostałam już całkiem sama z młodym, ponieważ była już au pair pojechała do swojej nowej rodziny ( z szóstką dzieci : ] ). Początki nie były ani łatwe, ani trudne. Mój host dzieciak do łatwych nie należy. No i to nas akurat łączy ;)
Zapewne wspominałam, ale przypomnę, że T. jest adoptowany. Do Stanów przyleciał dopiero w tamtym roku, nie znał ani słowa po angielsku, wszystko było dla niego nowe i przechodził niezwykle trudny okres. Była au pair była główną osobą, która wdrażała Go w to wszystko choć i dla niej była to całkowicie nowa sytuacja. Można powiedzieć, że dorastali razem, dlatego też obecna zmiana trochę rozbiła mojego małego. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Go zostawiła. Zanim przyjął i zaakceptował mnie, musiał najpierw pożegnać się z nią. Początkowo nie chciał współpracować. Pokazywał mi swoje najgorsze strony i miałam chwilami obawy, jednak wierzyłam, że potrzebuje czasu. I że ja potrzebuję go również. Trwało to mniej więcej 5 dni. Od tego tygodnia jak ręka odjął. Zaczęliśmy nadawać na tej samej fali, wypracowałam sobie swój system, do którego mały się przyzwyczaja i świetnie nam idzie.

Miałam ogromne obawy, które z pomocą bliskich udało mi się rozwiać. Może wynikały one głównie z moich wcześniejszych założeń i wymagań wobec samej siebie. Jadąc tutaj wyobrażałam sobie siebie totalnie zakochaną w moim host dzieciaku, gotową na wszystko w roli drugiej matki. Rzeczywistość okazała się trochę inna. Brakowało mi chemii w stosunku do niego. Nieraz potrafię się totalnie rozczulić na widok dziecka, zmiękcza mnie i już po mnie. W przypadku mojego host dziecka tak nie było. Może przez to, że miał dystans, to i mnie włączył się on automatycznie. Bałam się, że to ze mną jest coś nie tak, miałam ogromne wyrzuty sumienia. Dzięki mojej mamie zeszłam na ziemię. Uświadomiłam sobie, że to jest praca, że nie jestem drugą matką, że muszę zachować trzeźwość umysłu i znać granice. Wiem, że to logiczne i proste, ale przez moje wyobrażenia zajęło mi trochę czasu żeby na to spojrzeć w taki sposób. Od tamtej chwili wrzuciłam na luz. Daje 150% siebie, chciałam zdobyć zaufanie małego i myślę, że mi się udało. Zmniejszyłam sobie wymagania wobec siebie, dzięki czemu każdy krok do przodu jest miłym zaskoczeniem, a nie rozczarowaniem :)

Zatem w ciągu tygodnia wiele się w tej kwestii zmieniło. Lubię spędzać z nim czas, a on lubi swój czas spędzać ze mną. Dogadujemy się. Potrafi być przesłodki i kochany. I jedna rzecz, która totalnie mnie zmiękcza : uwielbia leżeć tak, żeby czuć bicie mojego serca. Ot właśnie tak ewoluowały nasze relacje :) Oczywiście pozostaje nadal krytyczna, mały potrafi dać nieźle w kość, ale obawy odnośnie radzenia sobie z nim na chwilę obecną minęły :) Wczoraj jedynie mnie zdenerwował, jak postanowił nie iść na karate odbierając mi jednocześnie przyjemność oglądania wysportowanych instruktorów :D

Dużo piszę o moich relacjach, a mało na temat czasu wolnego. Powód? To był mój priorytet jeśli chodzi o cel wyjazdu. Postanowiłam, że zanim zacznę tu żyć, zwiedzać, bawić się, to chce najpierw poznać rodzinę, ich zwyczaje, wartości, chcę stworzyć więzi. Nie potrafiłabym przez rok mieszkać u kogoś i zachowywać się stricte jak pracownik. Potrzebuję silnych więzi i cieszę się, że moja host family również.

Relacje z hostką mam doskonałe. Wczoraj, gdy widziała, że rozmawiam z mamą na skype, rzuciła się do ekranu, zaczęła mnie przytulać, całować i pokazywać serduszka, przez co oczywiście moja mama zaczęła płakać :) Mamy milion tematów do rozmów, staram się pomagać nie tylko małemu, ale również i jej. Nic nie daje mi większej satysfakcji niż wdzięczność w jej oczach :) Ten tydzień była również z nami babcia. I ją polubiłam i nawiązałam fajne relacje. Nie mam się do czego przyczepić, pod tym względem jest dokładnie tak jak oczekiwałam : ciepło i rodzinnie.

Relacje są, więzi są i nadal się tworzą, miasteczko, w którym mieszkam - ogarnięte. Poznałam sporo ludzi z okolicy, utrzymuję kontakt z tutejszymi au pair, mimo, że każdego dnia odkrywam i uczę się czegoś nowego to czuję się już oswojona. Na miarę moich możliwości i oczekiwań w zupełności mogę powiedzieć, że jestem tu szczęśliwa. Jutro mamy block party, impreza na zamkniętej ulicy, wszyscy wychodzą na zewnątrz i ... i właśnie nie wiem co. Się okaże, na pewno będzie to doskonała okazja, żeby poznać jeszcze więcej osób :)

Teraz niestety czas na tą kwaśną część.

Mimo, że od samego początku jest mi tutaj bardzo dobrze i ani przez chwile nie chciałam wrócić do domu ( ba! nie umiem sobie wyobrazić nawet powrotu do Polski w tym momencie ), to zaistniało kilka powodów, które totalnie nie pasują do tego pięknego obrazka.

Przede wszystkim pożegnania. Okres przed wyjazdem przyniósł ze sobą największą możliwą huśtawkę emocjonalną jakiej kiedykolwiek doświadczyłam. Pożegnania są czymś, z czym nie umiem sobie jeszcze radzić. I mimo, że już wiele ich mam za sobą, to towarzyszą mi one tutaj również. Nawet pożegnanie byłej au pair, z którą spędziłam świetny tydzień, było czymś trudnym i na swój sposób to w sobie przeżyłam. Każdego dnia zamykam w sobie jakiś rozdział, żegnam się z czymś w sobie,żeby móc iść do przodu. W niektórych kwestiach nie mam pojęcia, czy robię dobrze, ale wiem, że muszę TO zrobić. Jest to najbardziej burzliwy okres i mam tylko nadzieję, że coś z niego wyniosę, bo postawiłam wszystko na jedną kartę i mam świadomość tego, jak wiele tracę. Ale schodzę z tematu...

Jest sprawa, która totalnie wytrąciła mnie z równowagi. Dostałam informacje od znajomych z Polski o zaginięciu w górach mojego dobrego kumpla, który zdobywał Kazbek z grupą znajomych. Znaleźli jedno ciało, poszukiwania trwały, potem je przerwali, historia jest dosyć długa, zmierzam jednak do rezultatu. Znaleźli ciało drugiego chłopaka, po zidentyfikowaniu okazało się, że to właśnie Bartek. Jest mi ogromnie przykro z tego powodu. Wiem, że będąc w domu przeżywałabym tę tragedię w zupełnie inny sposób. Fakt, że jestem daleko, że nie mogę tego wszystkiego 'dotknąć', współodczuwać ze znajomymi chyba sprawia, że czuję się, jakby to działo się gdzieś obok, omijało mnie szerokim łukiem. Przedwczoraj tylko wszystko zeszło ze mnie, gdy czytałam o tym, rozmawiałam ze znajomymi, przeglądałam jego zdjęcia i znalazłam jakieś wspólne. Do tego wszystkiego doszła jeszcze inna sprawa, nałożyło się jedno z drugim i zaczęłam wyć, po prostu wyć. Za dużo emocji, uczuć, wątpliwości, bezsilności. Tak więc łzy się polały... Każdy ma czasem chwilę słabości.

Może nie powinnam pisać tu tego wszystkiego, ale prócz tego, że blog ma pomóc Wam jako informator, to ma też służyć mi, jako ''pamiętnik''. Jakkolwiek by to nie było przykre i jak bardzo nie chciałabym, żeby to się tutaj znalazło, to niestety niektórych rzeczy oszukać się nie da.

Bądź co bądź, jestem wrażliwa, ale też silna. Więc idę dalej, palę mosty i patrzę przed siebie.

Tym akcentem kończę tego dosyć prywatnego posta.

Słodko-kwaśne pozdrowienia ;)

P.